
Ośrodek leczenia uzależnień to nie tylko biznes – rozmowa z Patrycjuszem Manieckim
O tym, jak osobiste doświadczenia mogą przerodzić się w życiową misję. O potrzebie stworzenia miejsca, które nie przypomina szpitala, ale daje realne wsparcie w walce z nałogiem. Z Patrycjuszem Manieckim, założycielem prywatnego ośrodka OAZA współpracujemy już od dawna. W wywiadzie rozmawiamy o trudnych początkach, etycznych dylematach, terapeutycznych sukcesach i codziennej pracy z osobami uzależnionymi – także tymi, które nie zawsze chcą się leczyć.
Co skłoniło Pana do otwarcia ośrodka terapii uzależnień? Była to osobista historia, czy może dostrzegł Pan lukę na rynku i postanowił ją zapełnić?
Na pewno była to też osobista historia, ponieważ wcześniej spotkałem się z terapią i osobami uzależnionymi, również w kręgu najbliższych. Jednak przede wszystkim zauważyliśmy, że jest pewien odsetek ludzi uzależnionych, tzw. wysokofunkcjonujących, którzy chcieliby podjąć terapię z własnej nieprzymuszonej woli, ale w możliwie najbardziej komfortowych warunkach. Tego niestety nie możemy powiedzieć o ośrodkach państwowych i oddziałach szpitalnych. Te same osoby chciałyby przejść terapię nie tylko najwyższym poziomie, ale też mieć 100 % pewności, że pozostaną anonimowe.
Jak wyglądały początki? Jakie były największe wyzwania na starcie i jak sobie Pan z nimi poradził? Czy były momenty, w których zwątpił Pan w powodzenie biznesu?
Początki były trudne i jak większość tego typu projektów wszystko „rodziło się” w bólach. Myślę, że największym wyzwaniem na starcie było pozyskanie pacjentów i zdobycie ich zaufania. Chcieliśmy od razu budować silną markę, tworzyć domową atmosferę w ośrodku oraz gwarantować poczucie bezpieczeństwa. To były jedne z głównych założeń. Nie chcieliśmy uchodzić za szpital, a za bezpieczne i komfortowe miejsce. Jak zawsze przy tego typu projektach, wątpliwości również nas dopadały. Zwłaszcza gdy zmagaliśmy się z mniejszą liczbą pacjentów, a funkcjonujący już ośrodek potrzebował finansowania.
Oaza to bardziej misja, czy biznes?
Od samego początku otwarcie Oazy było przede wszystkim misją. Zwłaszcza że terapia i osoby uzależnione, jak już wspomniałem, były mi szczególnie bliskie także ze względów rodzinnych. Nie zapominajmy jednak, że to ośrodek prywatny – niepozyskujący funduszy państwowych, samofinansujący się. Względy biznesowe są ważne, ponieważ z tego żyjemy, zatrudniamy i opłacamy pracowników (od psychoterapeutów przez kucharki, serwis sprzątający, po osoby techniczne), co jest niezwykle ważne, wszystko funkcjonowało sprawnie i profesjonalnie.
Jakie są pana zdaniem największe różnice między prowadzeniem ośrodka terapii uzależnień a „klasycznym” biznesem, np. firmą produkcyjną? Czy etyka zawsze wygrywa z zyskiem?
Myślę, że największą różnicą między prowadzeniem działalności medycznej a typowym biznesem jest przede wszystkim człowiek i jego dobro. Zawsze w naszym ośrodku stawialiśmy i stawiamy na etykę zawodową. To priorytet – zarówno dla nas jako właścicieli, jak i zaangażowanych psychoterapeutów.
Jak kształtuje się konkurencja na tym rynku?
Konkurencja jest duża, o wiele większa niż kilka lat temu. Niestety, wiele z nowo otwartych ośrodków nie działa legalnie i uczciwie, tym samym zamyka się równie szybko, jak się otworzyło.
Kto pracuje w Państwa ośrodku? Jakich specjalistów Pan zatrudnia i na co zwraca Pan uwagę przy rekrutacji?
Podstawa to wykwalifikowana kadra. Przede wszystkim certyfikowani specjaliści psychoterapii uzależnień, po odpowiednich szkołach mających akredytacje. Trzeba zaznaczyć, że nie wszystkie szkoły dają prawo wykonywania zawodu. Kluczowy jest egzamin z certyfikatem na specjalistę psychoterapii uzależnień lub instruktora terapii uzależnień. Jedynymi instytucjami wydającymi wspomniany certyfikat są PARPA oraz Krajowe Biuro ds. Narkomanii. Przykładamy do tego szczególną uwagę przy rekrutacji nowych pracowników na stanowisko terapeuty. Nie zapominajmy, że aby ośrodek funkcjonował na wysokim poziomie, potrzebny jest cały sztab ludzi. Zatrudniamy też psychologów, socjoterapeutów, psychiatrów, ratowników medycznych i inne osoby, bez których ośrodek by absolutnie nie funkcjonował.
Jak dba Pan o wypalenie zawodowe wśród terapeutów i personelu? Praca z osobami uzależnionymi to pewnie duże obciążenie psychiczne?
Zgadza się. Praca z człowiekiem uzależnionym jest psychicznie bardzo obciążająca. To przysłowiowe krew, pot i łzy. Kiedy osoba po ukończeniu terapii 8-, 12-tygodniowej wychodzi na tzw. wolność i ze łzami w oczach dziękuje nam za uratowanie życia, wiemy, że było warto. Jeśli chodzi o wypalenie zawodowe, to terapeuci mają opiekę w postaci supervisorów, a pozostały personel ma od tego nas – zawsze służymy wsparciem, a jeśli to konieczne, angażujemy terapeutów. Organizujemy też wyjazdy integracyjne. Podczas nich personel może się odstresować i zapomnieć o codziennych trudnościach.
Jak wygląda u Państwa proces rekonwalescencji i powrotu pacjentów do domów? Czy oferujecie jakieś wsparcie po zakończeniu terapii stacjonarnej?
Standardowy okres terapii trwa od 8 do 12 tygodni, gdzie pracujemy systemowo. Głównie jest to terapia behawioralno-poznawcza. Wprowadzamy także inne nurty, w zależności od potrzeby danego pacjenta. Każdy pacjent ma swoje osobiste doświadczenia i często jest tak, że trzeba za nim „podążać”. Pracujemy w grupach terapeutycznych, indywidualnie oraz rodzinnie. Każdy pacjent po zakończeniu terapii ma dodatkowy rok opieki terapeutycznej za darmo. Polega to na tym, że zawsze może zadzwonić, przyjechać, czasem zostać na noc i zostanie mu udzielone wsparcie terapeutyczne. Oprócz tego organizujemy regularne zloty byłych pacjentów, podczas których dzielą się doświadczeniami ze swojego życia. To bardzo duże wsparcie dla obecnych pacjentów. Daje nadzieję i pokazuje, że można leczyć się skutecznie i żyć szczęśliwe.
Co jest dla Pana największym wyzwaniem w prowadzeniu tego typu biznesu? Czy są jakieś „walki z wiatrakami”, które Pan toczy każdego dnia?
Największym wyzwaniem w prowadzeniu tego typu działalności (bardzo nie lubię nazywać tego biznesem) są pacjenci, którym niewiele można pomóc. Zawsze w grupie terapeutycznej może się znaleźć 1 albo 2 pacjentów, którzy nie są do końca zmotywowani, wręcz tkwią w oporze. Jeśli dany pacjent wychodzi przed czasem, zrywa kontrakt terapeutyczny lub – co gorsza – łamie abstynencje, wtedy mamy poczucie walki z wiatrakami. Z drugiej strony wiemy, że tego typu zachowania są także procesem terapeutycznym i poniekąd wpisane w element zdrowienia. Wiemy z doświadczenia, że niektórym pacjentom wystarczy jedna terapia, a innym 3, 5, 10, aż do skutku.
A co jest największym sukcesem? Jaka historia pacjenta najbardziej zapadła Panu w pamięć i dała poczucie, że to wszystko ma sens?
Wiele jest takich historii. Tak naprawdę każdy uratowany pacjent zapada nam w pamięć i odczytujemy to jako zespołowy sukces – nasz, terapeutów i pozostałego personelu ośrodka. Ale zawsze najbardziej zapadają w pamięć te wręcz beznadziejne przypadki. Kiedy na początku wydaje się, że pacjent jest nie do uratowania, a po wielogodzinnej terapii, zapewnionemu wsparciu, otoczeniu domową atmosferą pełną uczucia i bliskości, pacjent ze łzami w oczach i kwiatami w ręku dziękuje nam za wszystko, co dla niego zrobiliśmy. Zapadają też w pamięć osoby, które były u nas przez dłuższy okres, nawet i do dwóch lat, albo zupełnie młode, już od 14 roku życia.
Czy zdarzają się sytuacje, kiedy pacjenci wracają do nałogu po terapii? Jak sobie Pan z tym radzi i co to oznacza dla zespołu? To porażka ośrodka, czy naturalna kolej rzeczy?
Bylibyśmy nieuczci gdybyśmy powiedzieli, że takie sytuacje się nie zdarzają. To zdecydowana mniejszość, ale jednak. Pamiętajmy, że uzależnienie to choroba ciała, duszy i umysłu. Nie mamy złotej pigułki, którą damy pacjentowi i tyle. To żmudny proces nauczenia się życia z nowymi normami, z narzędziami z terapii, ciągłą obserwacją samego siebie, samokontrolą, jak i ciągłym rozwojem duchowym i terapeutycznym – do końca życia. Pamiętajmy, że ryzyko jest wpisane w chorobę i w proces zdrowienia. Tak naprawdę chodzi o to, co się z daną sytuacją zrobi dalej. Takie zdarzenie nie jest porażką, a może być również zasobem – zarówno dla samego pacjenta jak i terapeuty. Psychoterapia cały czas się zmienia, a my dostosowujemy techniki do pacjenta indywidualnie.
W jaki sposób mierzy Pan efektywność prowadzonej terapii? Czy jest coś, co pozwala jednoznacznie stwierdzić, że Wasze metody działają?
Dumą i chlubą naszego ośrodka przede wszystkim są pacjenci, którzy utrzymują po zakończonej terapii z nami kontakt – zarówno telefoniczny, jak i osobisty. Jest to około 50-60%, a więc bardzo dużo. Oczywiście nie oznacza to, że ci, którzy nie utrzymują z nami kontaktu, a mają do tego prawo, wrócili do nałogu. Tego nie wiemy. Co ciekawe, jeden z naszych terapeutów założył prywatną anonimową grupę na popularnym komunikatorze, w ramach której byli pacjenci rozmawiają, wspierają się i dzielą doświadczeniami jak konstruktywnie zdrowieć.
Jak zmieniła się rzeczywistość biznesowa na przestrzeni ostatnich lat? Jak zmieniła się branża?
Diametralnie. Szesnaście lat temu, gdy otwieraliśmy ośrodek, było o wiele łatwiej i prościej. Nie było na rynku tak wielu ośrodków, jak teraz. Konkurencja była też bardziej uczciwa i rzetelna. Wiele ośrodków bardzo szybko znika z rynku. Po tych miejscach pozostaje pewien niesmak – zarówno w branży, jak i u samych pacjentów. Często nie spełniają norm i warunków przewidzianych przez polskie prawo. Zła opinia idzie w świat, na czym cierpią ośrodki rzetelnie działające. Jeśli chodzi o pacjentów, zaczynaliśmy z oddziałem wyłącznie dla osób dorosłych. Na przestrzeni lat rynek pokazał nam, że istnieje luka w systemie i osoby małoletnie nie mają gdzie się leczyć, a jeśli już mają, to czekają na miejsce przez kilka miesięcy. Otworzyliśmy więc oddział dla młodzieży. Dziś zauważamy tendencję odwrotną. Większość pacjentów w ośrodku jest małoletnich, a dorosłych dosłownie garstka. To stwarza nam dodatkowe wyzwania, ponieważ pacjent małoletni bywa dwukrotnie bardziej wymagający niż dorosły. Więcej uwagi, więcej pracy indywidualnej, a przede wszystkim pracy z rodzicami.
Stawiając sprawę wprost: ilu Państwa pacjentów po wyjściu z ośrodka wraca do nałogu? Czy macie jakieś twarde dane na ten tema? I co to dla Pana oznacza, jeśli odsetek powrotów jest wysoki? Że system zawodzi, czy że po prostu „taka jest specyfika choroby”?
Tak naprawdę nie ma pełnych danych, jeśli chodzi o powrót pacjentów do nałogu. Szacuje się, że jest to w granicach około 30%, czyli odwracając sytuację: aż 60-70 % osób ma szansę na wyzdrowienie. Z drugiej strony w kręgach terapeutycznych mówi się, że jeśli się uratuje nawet 3 życia na 10, i tak było to warte wysiłku i trudu całego sztabu ludzi. Uważamy, że system leczenia uzależnień w Polsce jest jednym z najlepszych w Europie, o ile nie na świecie. Cały czas wprowadzane są nowe nurty terapeutyczne, szkolenia, superwizje. Tak, jak my w latach 80. czerpaliśmy wiedzę z Zachodu, zwłaszcza ze Stanów Zjednoczonych, tak teraz specjaliści psychoterapii z całego świata przyjeżdżają, aby szkolić się u nas. Uważam, że system jest całkiem sprawny, natomiast specyfika choroby już niejednoznaczna.
Czy jest jakaś historia, która sprawiła, że osobiście zwątpił Pan w sens tego, co robi? Lub przeciwnie – utwierdził się, że warto?
Zawsze są jakieś wątpliwości, wzloty i upadki przy prowadzeniu tego typu działalności. Od początku wierzyliśmy w to, co robimy i wiemy, że warto. Ratujemy ludzkie zdrowie i życie, Nie tylko samego pacjenta, ale i całej jego rodziny. Każdy na tym wygrywa. Pacjent, bo ma szansę na normalne życie. Rodzina, która otrzymuje spokój. Pracodawca, który zyskuje stabilnego pracownika i społeczeństwo – świadomego obywatela.
Gdyby mógł Pan na jeden dzień zostać Ministrem Zdrowia, albo kimś, kto ma realny wpływ na politykę leczenia uzależnień w Polsce, co konkretnie by Pan zmienił i dlaczego?
Przede wszystkim zmieniłbym podejście organów państwowych na bardziej przyjazne względem osób, które tego typu kliniki otwierają. Jako podmiot prywatny, ale i podmiot leczniczy, musimy i spełniamy wszystkie wymagania, jak szpitale. Nie otrzymując równolegle ani grosza z publicznych pieniędzy. Często natomiast napotykamy przeciwności i nieprzychylne podejście ze strony wybranych organów państwowych. To powinno się zmienić.
Czy kiedykolwiek musiał Pan podjąć decyzję, która była korzystna dla biznesu, ale trudna tak po ludzku? Na przykład odmówienie komuś terapii?
Podczas naszej szesnastoletniej misji niestety, ale takie przypadki również się zdarzały. Nigdy jednak nie były one podyktowane motywacją biznesową. Raczej chodziło o bezpieczeństwo innych pacjentów. Kiedy pacjent notorycznie łamał regulamin ośrodka, wtedy musieliśmy przerywać terapię i przekierować go przynajmniej na tzw. przepustkę karną – do momentu, kiedy grupa się nie zmieniła. Zdarzyły się też przypadki, kiedy musieliśmy odmówić terapii pacjentowi ze względu na jego bezpieczeństwo. Gdy mieliśmy świadomość, że profil naszego ośrodka nie do końca będzie w stanie odpowiedzieć na jego potrzeby.
Czy zdarza się, że rodzina ma wyższe oczekiwania, niż jest to możliwe?
Zdarza się, i to dosyć często. Przede wszystkim tego typu sytuacje mają miejsce, gdy przyjmujemy osoby małoletnie. Rodzice nierzadko mają wygórowane oczekiwania. Czasami spotykamy się z podejściem na zasadzie „zostawiam Wam zepsute dziecko – macie je naprawić w 12 tygodni i najlepiej oddać z gwarancją”. Czasami spotkamy się też z tego typu podejściem, jeśli chodzi o osoby dorosłe, gdy mąż przywozi żonę, żona męża, dzieci rodzica. Myślę, że tego typu postawa wynika z nieznajomości choroby, jak i z samej frustracji i bezsilności rodziny.
- Co skłoniło Pana do otwarcia ośrodka terapii uzależnień? Była to osobista historia, czy może dostrzegł Pan lukę na rynku i postanowił ją zapełnić?
- Jak wyglądały początki? Jakie były największe wyzwania na starcie i jak sobie Pan z nimi poradził? Czy były momenty, w których zwątpił Pan w powodzenie biznesu?
- Oaza to bardziej misja, czy biznes?
- Jakie są pana zdaniem największe różnice między prowadzeniem ośrodka terapii uzależnień a „klasycznym” biznesem, np. firmą produkcyjną? Czy etyka zawsze wygrywa z zyskiem?
- Jak kształtuje się konkurencja na tym rynku?
- Kto pracuje w Państwa ośrodku? Jakich specjalistów Pan zatrudnia i na co zwraca Pan uwagę przy rekrutacji?
- Jak dba Pan o wypalenie zawodowe wśród terapeutów i personelu? Praca z osobami uzależnionymi to pewnie duże obciążenie psychiczne?
- Jak wygląda u Państwa proces rekonwalescencji i powrotu pacjentów do domów? Czy oferujecie jakieś wsparcie po zakończeniu terapii stacjonarnej?
- Co jest dla Pana największym wyzwaniem w prowadzeniu tego typu biznesu? Czy są jakieś „walki z wiatrakami”, które Pan toczy każdego dnia?
- A co jest największym sukcesem? Jaka historia pacjenta najbardziej zapadła Panu w pamięć i dała poczucie, że to wszystko ma sens?
- Czy zdarzają się sytuacje, kiedy pacjenci wracają do nałogu po terapii? Jak sobie Pan z tym radzi i co to oznacza dla zespołu? To porażka ośrodka, czy naturalna kolej rzeczy?
- W jaki sposób mierzy Pan efektywność prowadzonej terapii? Czy jest coś, co pozwala jednoznacznie stwierdzić, że Wasze metody działają?
- Jak zmieniła się rzeczywistość biznesowa na przestrzeni ostatnich lat? Jak zmieniła się branża?
- Stawiając sprawę wprost: ilu Państwa pacjentów po wyjściu z ośrodka wraca do nałogu? Czy macie jakieś twarde dane na ten tema? I co to dla Pana oznacza, jeśli odsetek powrotów jest wysoki? Że system zawodzi, czy że po prostu „taka jest specyfika choroby”?
- Czy jest jakaś historia, która sprawiła, że osobiście zwątpił Pan w sens tego, co robi? Lub przeciwnie – utwierdził się, że warto?
- Gdyby mógł Pan na jeden dzień zostać Ministrem Zdrowia, albo kimś, kto ma realny wpływ na politykę leczenia uzależnień w Polsce, co konkretnie by Pan zmienił i dlaczego?
- Czy kiedykolwiek musiał Pan podjąć decyzję, która była korzystna dla biznesu, ale trudna tak po ludzku? Na przykład odmówienie komuś terapii?
- Czy zdarza się, że rodzina ma wyższe oczekiwania, niż jest to możliwe?
Udostępnij





